O tym, że przerażające miejsca na ziemi istnieją, nie każdy wie. I nie są to wcale dzieła producentów horrorów, lecz najprawdziwsze miejsca, do których można pojechać i spędzić tyle czasu, ile tylko dusza zapragnie. Problem w tym, że nie każda dusza lgnie do takich miejsc, o ile w ogóle uda jej się je znaleźć. I choć niektórym może wydawać się to dziwne, na świecie wcale takich miejsc nie brakuje. Ja postanowiłam opisać jedno. Takie, które oprócz upiornego wyglądu, ma jeszcze swoją historię. Bo to głównie historie sprawiają, że przechodzą nam ciarki po plecach. I nie tylko po plecach. Ale to, co dzieje się z ludzkim ciałem po zetknięciu z czymś takim, jak Wyspa Lalek, to już zupełnie inna bajka. Jaka? Zaraz się przekonacie. Zacznijmy może od tego, gdzie znajduje się Wyspa Lalek. Miliony ludzi jeździ w to miejsce każdego roku, ale pewnie niewielu wie, że coś takiego w ogóle istnieje. Proszę Państwa, chodzi o Meksyk. A dokładnie o Mexico City, dzielnicę Xochimilco (wymawia się Soczimilko) i jezioro o tej samej nazwie. I właśnie na tym jeziorze znajduje się to, co turyści uwielbiają zwiedzać. Kanały! Proszę Państwa, chodzi o kanały! Kanały, po których płynie się meksykańskimi gondolami nazywanymi trajineras. A wyglądają one tak: Ale płynąc nimi po kanałach naprawdę mało kto wie, że gdzieś pomiędzy nimi znajduje się najbardziej upiorna wyspa na świecie. A co w niej takiego upiornego? Wszystko! Bo chyba nie ma takiej rzeczy, która nie byłaby tam upiorna. Wyobraźcie sobie, że płyniecie gondolą, wokół was mnóstwo zieleni, aż tu nagle na horyzoncie wyłania się wyspa, a wraz z nią tysiące szkaradnych lalek. Lalek, które według legendy ożywają, śmieją się, szepczą i poruszają kończynami. Wiszących na drzewach, poprzybijanych gwoździami do pali lub przebitych na wylot metalowym drutem. A cała przygoda tak naprawdę dopiero się zaczyna. Bo co innego obejrzeć sobie coś takiego bezpiecznie siedząc w gondoli, a co innego wyjść na ląd i znaleźć się tam... W środku. A do tego ta legenda... Chociaż prawdę mówiąc, to nie jest legenda, tylko najprawdziwsza w świecie historia. Wielu jednak w nią nie wierzy, więc potocznie nazywa legendą. A wszystko dotyczy życia i pracy jednego człowieka, nazywającego się bardzo po meksykańsku: Julián Santana Barrera. Człowieka, który wyglądał tak: Przez bardzo długi czas pracował na wyspie, opiekując się nią najlepiej, jak potrafił. Pomimo że do jego obowiązków należało głównie czyszczenie kanałów, on dawał z siebie więcej, niż ktokolwiek od niego oczekiwał. Poświęcił temu miejscu całe swoje życie. On i jego rodzina. Wraz z żoną i córeczką mieszkał w małym, drewnianym domu położonym tuż przy pomoście, do którego co jakiś czas przybijały łodzie. Z daleka wygląda to mniej więcej tak: Miejscowa ludność szanowała go za to, kim był i co robił. A robił wiele. Oprócz pracowitości słynął również z niezwykle pogodnego usposobienia i serdeczności wobec ludzi, z którymi się stykał. Lubił żartować z przewoźnikami, śmiać się i opowiadać historie, jakich doświadczał podczas czyszczenia kanałów. Uśmiech praktycznie nigdy nie znikał z jego twarzy. Aż do tamtego dnia.
Do dnia, kiedy w dzielnicy Xochimilco rozniosła się wieść tragiczna. Wieść o wypadku tak strasznym i tak bolesnym, że nikt nie był w stanie w niego uwierzyć. Niezwykle trudno jest bowiem wyobrazić sobie sytuację, w której kilkumiesięczne dziecko trzymane przez ojca niespodziewanie wyślizguje się z ramion i wpada do głębokich wód kanału. Wpada i ginie bezpowrotnie. Jego ciało nie zostaje odnalezione pomimo desperackich poszukiwań, pomimo nieprzerwanych prób przeszukania dna jeziora oraz brzegów porośniętej wysokimi chwastami wyspy. O tej śmierci mówiło się wiele. O śmierci niesprawiedliwej, która nigdy nie powinna była mieć miejsca. Julián Santana Barrera ani na chwilę nie pogodził się z utratą dziecka. Głęboko wierzył, że jego córka żyje, że znajduje się gdzieś na wyspie i że czeka, aż on ją odnajdzie. Szukał więc bez wytchnienia. Od świtu do nocy. Nawet podczas codziennego czyszczenia kanałów, myślał tylko o niej. Wiedział, że prędzej czy później wróci i jak dawniej będzie wpatrywać się w niego swymi małymi, roześmianymi oczami. Dlatego gdy pewnego dnia wyłowił z kanału małą, szmacianą lalkę, zabrał ją do domu i powiesił na ścianie. Dla niej. Dla swej córki. Aby wiedziała, że zawsze o niej pamiętał i że na nią czekał. Podobnie jak lalka, którą znalazł. Poruszeni tą historią turyści nie pozostali obojętni. Od tamtej pory każdy, kto przypływał na wyspę, przywoził ze sobą lalkę i ofiarował pogrążonemu w bólu Juliánowi. Aby razem z nim i innymi lalkami czekała na powrót dziecka. A kiedy w domu zabrakło już miejsca, mężczyzna wieszał je na rosnących na podwórzu drzewach. Kiedy z kolei i tam zabrakło miejsca, zaczął je rozwieszać po całej wyspie. Aż do dnia, kiedy do dzielnicy Xochimilco dotarła kolejna, tragiczna wieść. Wieść o śmierci pogrążonego w żalu i smutku ojca, który z nieznanych powodów wpadł do wód kanału w tym samym miejscu, co niegdyś jego córka. Podobno dołączył do niej. Nie dlatego, że sam tego chciał, ale dlatego, że to ona nie mogła bez niego żyć. Wciągnęła go do głębi swego świata po to, aby na zawsze mogli być razem. Turyści jednak nie przestali przywozić lalek. Robili to, ponieważ taką czuli potrzebę. Ponieważ chcieli uczcić pamięć tragicznie zmarłego dziecka i kontynuować tradycję, którą z takim oddaniem i miłością zapoczątkował jej ojciec. W przeciągu kilkunastu lat coraz więcej lalek pojawiało się na drzewach, krzakach, słupach... Wszędzie tam, gdzie można je było powiesić albo przybić. Niczym nieokryte i nieosłonione zmagały się z upałem lata i chłodem zimy. Ulegając zniszczeniu, stawały się coraz mniej estetyczne, niekiedy wręcz szkaradne. Nikt jednak nie ośmielił się ich tknąć wierząc, że duch małej dziewczynki krąży po wyspie i liczy je każdej nocy. A kiedy zniknie choćby jedna, dziewczynka zaczyna jej szukać. Szuka aż do skutku i robi wszystko, by do niej wróciła. Kilka lat po śmierci Juliána w drewnianej chacie, w której mieszkał wraz z żoną i dzieckiem, utworzono muzeum. Muzeum, do którego mieli dostęp wszyscy ci, którzy chcieli uczcić pamięć tragicznie zmarłego ojca i jego córki. Turyści przybywali ze wszystkich stron świata po to tylko, aby na małym ołtarzu z plastikową lalką zostawić coś od siebie. Aby krążący po wyspie duch dziewczynki nie czuł się samotny i aby wiedział, że w ludzkiej pamięci był nieśmiertelny. Historia niezwykle przejmująca. Szczególnie wtedy, gdy jest się tam. Na wyspie. Bo tam chyba każdy człowiek zachowuje się i myśli trochę inaczej. Dlaczego? Nie wiadomo. Może to tylko lalki. A może duch Juliána. A może jedno i drugie. Żeby odpowiedzieć na to i wiele innych pytań, trzeba wsiąść do gondoli i wypłynąć. Innej drogi nie ma. Tylko ta. Przez kanały Jeziora Xochimilco aż do Wyspy Lalek. Jednego z najbardziej przerażających miejsc na ziemi.
0 Komentarze
30 kilometrów na południowy zachód od Bogoty, w niewielkiej miejscowości San Antonio del Tequendama stoi zaniedbany, pogrążony w całkowitym mroku budynek. To właśnie on. Hotel del Salto, zwany niegdyś Dworem z Wodospadu Tequendama. Sam jego widok oraz miejsce, w którym się znajduje sprawia, że człowiek dostaje zimnych dreszczy. Zawieszony na stromej ścianie klifu, o krok od głębokiej przepaści, pośród wiecznie utrzymującej się gęstej mgły, za którą widać płynący w oddali Wodospad Tequendama skłania raczej do tego, by natychmiast zrobić krok w tył. A jeśli przy okazji jakaś dobra dusza podszepnie nam kilka słów na temat tego, co dzieje się za jego murami, myśl o spędzeniu tam choćby jednej nocy przestanie być co najmniej atrakcyjna. Bo już nie chodzi tu tylko o to, co znajduje się w samym hotelu, lecz również o to, co znajduje się poza nim.
I to jest właśnie ten moment, w którym powinien nastąpić ciąg dalszy. Moment, w którym powinnam przedstawić powody, dla których Hotel del Salto uważany jest za jedno z najbardziej nawiedzonych miejsc na ziemi. Zamiast tego, postanowiłam zrobić coś innego. Jako że Hotel del Salto to również tytuł mojej następnej książki, zdecydowałam się połączyć jedno z drugim i oprócz przedstawienia samych faktów, wprowadzić Was również do wnętrza hotelu. Po to, abyście mogli poczuć na własnej skórze atmosferę tego miejsca. Abyście mogli zobaczyć to, co widzą jego goście i wsłuchać się w to, o czym mówią. Poniższa rozmowa ma miejsce w hotelu. W jednym z kilkunastu pokoi przeznaczonych dla gości. Uczestniczą w niej dwie osoby: poruszający się na wózku inwalidzkim Rogelio Santacruz i jego rehabilitantka Beatriz. Rozpoczyna się kolejny, niewinny poranek w hotelu nad Wodospadem Tequendama: Rogelio Santacruz siedział wygodnie na łóżku. Oparty o trzy puchowe poduszki, z nogami przykrytymi ciepłym kocem i śniadaniem serwowanym przez Beatriz, był w doskonałym humorze. Jako że na zewnątrz padał deszcz, który sprawiał, że człowiek czuł się senny i mało zmotywowany, tego ranka Rogelio postanowił zostać w pokoju nieco dłużej. Śniadanie podane do łóżka wydawało mu się znakomitym pomysłem i wszystko wskazywało na to, że Beatriz jego zdanie podzielała. Nie protestowała, kiedy tuż przed godziną siódmą Rogelio zadzwonił do niej z informacją, że śniadanie zjedzą dzisiaj u niego. Służba hotelowa zatroszczyła się więc o to, aby pan Santacruz i towarzysząca mu rehabilitantka otrzymali najlepsze śniadanie z możliwych. I najwidoczniej tak właśnie było, ponieważ Beatriz z uznaniem kiwała głową i co chwilę powtarzała, jak wspaniałe i świeże produkty serwowano w Hotelu del Salto. - Zupełnie jak w domu – mówiła. Trzymając w dłoniach dużą, drewnianą tacę ze specjalną podpórką, usiadła na łóżku obok Rogelio i postawiła tacę na środku. Chwilę później podała mu filiżankę i napełniła ją mocną, czarną kawą, którą służba przyniosła w dużym, białym dzbanku. Sama natomiast sięgnęła po szklankę soku pomarańczowego. - Wyglądasz na zadowolonego – stwierdziła po chwili. Widok Rogelio w dobrym humorze zawsze sprawiał jej ogromną radość. - Na zaintrygowanego – uściślił, sięgając po tosty z marmoladą. - Zaintrygowanego czym? – zapytała. Mężczyzna uśmiechnął się. - Tym miejscem – powiedział, kierując wzrok w stronę okna. - Masz na myśli wodospad? Rogelio wytarł usta serwetką. - Wodospad, klify, hotel, okolica... – wyliczał. – Wszystko to jest bardzo intrygujące. Beatriz rozejrzała się po pokoju. Owszem, hotel sam w sobie był ładny. Okolica również. Wodospad spektakularny. Ale żeby intrygujący? - Zanim przyszłaś, poczytałem trochę na temat tego miejsca. A dokładniej, na temat ludzi, którzy tutaj odebrali sobie życie. Beatriz przestała przeżuwać bułkę i szeroko otwartymi oczami spojrzała na Rogelio. - Niesamowite – powiedział. – Aż ciarki przechodzą po plecach. Słyszałem wcześniej o kilku przypadkach, ale nie sądziłem, że w sumie było ich setki. A może i tysiące. - O czym ty mówisz? – zapytała, przełknąwszy nie do końca przeżuty kawałek bułki. - Każdy, kto słyszał o tym hotelu, na pewno słyszał i o samobójcach. Ale pewnie nie każdy zadał sobie trud, żeby poszperać nieco głębiej. Ja poszperałem – przyznał z satysfakcją. – I w tej chwili jestem mądrzejszy o niezły kawał historii Hotelu del Salto. Beatriz nie powiedziała ani słowa. Wiedziała, że jeśli tylko poprosi o zmianę tematu, Rogelio zaleje ją szczegółami na temat samobójców. Jeśli z kolei temat będzie ciągnęła, on zrobi dokładnie to samo. Wolała więc nie mówić nic i zobaczyć, jaki będzie rezultat. - Wiesz... – zaczął całkiem niewinnie. – Większość ludzi, która odebrała tu sobie życie, zrobiła to z miłości. Beatriz uniosła wysoko brwi. - Z miłości, z samotności, z rozpaczy – wyliczał, rozrywając na pół placek kukurydziany. – Albo po otrzymaniu informacji o ciężkiej chorobie. Ogólnie rzecz biorąc, powodów było wiele. - Domyślam się – przyznała niekoniecznie zainteresowana szczegółami. Kiedy jednak Rogelio skierował spojrzenie w jeden, martwy punkt gdzieś na przeciwległej ścianie, Beatriz wiedziała, że nic już go nie powstrzyma. - Tylko nie myśl sobie, że wszyscy robili to celowo – wyjaśnił. – Było wiele przypadków osób, które spokojnie chodziły sobie po okolicy i które nagle, bez żadnego powodu, zaczynały biec w stronę przepaści, by po chwili rzucić się w nią i zniknąć na zawsze. Beatriz słuchała zatrwożona. - Ale ci, którzy mieli już wszystko opracowane, zazwyczaj robili to w sposób bardziej wyszukany. Wspinali się na skałę. Tę znajdującą się przy hotelu. Tę wysoką, stromą. Kojarzysz? - Nie – odparła, a raczej wyszeptała, ponieważ głos z trudem wydobywał się jej przez gardło. - Później ci pokażę – zapewnił. – W każdym razie, wspinali się na nią, zostawiali kartkę z wiadomością dla tych, którzy później mieli ją znaleźć i przepełnieni chęcią pożegnania się ze światem, dumnie skakali w przepaść. Ci bardziej pobożni patrzyli na figurkę Matki Boskiej znajdującą się dokładnie naprzeciw tej skały, prosząc o błogosławieństwo przed swoim ostatnim skokiem. Dlatego figurka została nazwaną Matką Samobójców. Wyraźnie słychać było, jak sok pomarańczowy przechodził przez przełyk Beatriz. - Tak naprawdę nie wiadomo, ile osób skoczyło z tej skały. Ale na pewno dużo. Tak dużo, że władze wysłały funkcjonariuszy policji, aby zapobiegali ewentualnym samobójstwom. Zaczynali służbę codziennie o dziewiątej. Nie byli jednak w stanie powstrzymać tych, którzy rzucali się w przepaść nocą. Dlatego na skale zostały wyryte pewne zdania, które miały skłonić przyszłych samobójców do myślenia. Jednym z takich zdań był cytat Biblii: “El señor Jesucristo te dice: yo soy el camino, la verdad y la vida”. I Bóg jeden wie, na ile się to przydało. Ciekawe jednak było to, że Skała Samobójców, jak ją później nazwano, stała się jedną z największych atrakcji turystycznych Kolumbii. Ludzie z całego świata przyjeżdżali tu po to, by zrobić sobie na niej zdjęcie. Co więcej, większość turystów wręcz wyczekiwała przy skale, by zdążyć zrobić zdjęcie komuś, kto chwilę później miał się z niej rzucić. - Rogelio, to jest straszne! – zawołała Beatriz, której nerwy przestały już dawać radę. - Nie zamierzam cię straszyć – wyznał. – Ale skoro już tu jesteś, powinnaś poznać prawdę o tym miejscu. Powinnaś być świadoma tego, co wydarzyło się tu przed laty. Beatriz już miała powiedzieć, że świadomości tej wolała nie posiadać, kiedy Rogelio wręczył jej ciastko z rodzynkami i kontynuował: - Dla niektórych jednak, taka śmierć była idealnym rozwiązaniem. Rzadko kiedy domagano się, aby policja szukała szczątków. Znalezienie ich graniczyło z cudem i mówiono, że kto w przepaść skoczył, zaginął na wieki. Część ludzi rzucała się ze skały po to, aby rodzina nie musiała pokrywać kosztów pogrzebu. Co ciekawe, przy końcu wodospadu uformowało się jezioro, które nazwano Jeziorem Umarłych. Wierzy się, że wszystkie nieodnalezione szczątki pływają nie gdzie indziej, lecz właśnie tam. Twarz Beatriz stawała się bledsza z każdą chwilą. Widząc to, Rogelio podał jej filiżankę kawy i kontynuował opowieść: - Z tego, co pamiętam, w 1941 roku podjęto próbę odnalezienia i wyłowienia szczątków niejakiego Eduardo Umaña. Taksówkarza. Ciało znaleziono w bardzo złym stanie. A na nim nic oprócz bielizny, jednego buta oraz mocno zaciśniętego na oczach i ściśle przylegającego do skóry krawata. Co ciekawe, na punkcie samobójców i wyławiania ciał oszaleli również dziennikarze. Wyobraź sobie, że niejaki Adolfo Neuta, który sprzedawał artykuły do gazety El tiempo, przybył tu celowo w poszukiwaniu samobójców. To samo zrobiła niejaka Carlina Garibello pracująca dla El Espectador. Oboje zaczęli między sobą rywalizować. I rywalizowali do tego stopnia, że pewnego pięknego dnia weszli na Skałę Samobójców i bili się o list, który zostawiła jakaś biedna kobieta przed swym ostatnim skokiem. Jak podsumował to kolumbijski pisarz Felipe González Toledo, “Walka o kopertę skończyła się dopiero wtedy, kiedy oba ciała, przez cały czas połączone ze sobą furią, sturlały się na dno Tequendama”. - Aż trudno uwierzyć, że tacy ludzie istnieją – stwierdziła Beatriz, z przerażeniem słuchając tej opowieści. - Niektórzy są zbyt nadgorliwi – przyznał Rogelio. – I tracą życie przez własną głupotę. Jak ten pisarz o nazwisku Ximénez. José Joaquín Ximénez, o ile dobrze pamiętam. Był zafascynowany tutejszymi samobójstwami do tego stopnia, że sam zapuszczał się w dół przepaści i do kieszeni ofiar, które zamiast wpaść do wody, rozbiły się o skały i tam już pozostały, wkładał napisane przez siebie wiersze. Chciał w ten sposób nadać tajemniczości temu, co pisał i chyba samemu sobie. Pewnego razu zszedł na dół z grupą ludzi, którzy chcieli odzyskać szczątki tego taksówkarza. Pamiętasz? - Pamiętam – odparła Beatriz. - Koniec końców był taki, że Ximénez nabawił się zapalenia płuc, które zakończyły żywot jego i jego wierszy. - To straszne – dodała. - Straszne nie straszne. Po prostu prawdziwe – stwierdził Rogelio. – Najciekawsze jest jednak to, że ludzie skaczą z tej skały od 1924 roku. I od tamtej pory nieustannie słychać ich krzyki. Turyści zatrzymujący się w hotelu często widzą tu zjawy. Najsłynniejsza ze wszystkich to podobna zjawa zakonnicy, która zginęła tu w tragicznym wypadku. Często podobno ukazuje się w nocy i woła ludzi po imieniu. A kiedy ci budzą się i zapalają światło, ona odchodzi w stronę balkonu i znika w gęstej mgle. - Dosyć tego – przerwała Beatriz. – Już wystarczająco dużo się nasłuchałam. - Skoro przerażają cię zakonnice, może zainteresuje cię ktoś inny – odparł Rogelio. – Na przykład ci, którzy odebrali sobie życie z miłości. Nie czekając na to, jak zareaguje Beatriz, napełnił obie filiżanki kawą i kontynuował: - Jeden z przypadków miał miejsce dwudziestego siódmego stycznia 1941 roku. Jako że wodospad stał się popularnym miejscem spotkań, niejaki José Suárez przyprowadził tu na spacer swoją narzeczoną. W pewnym momencie pocałował ją, wspiął się na skałę, włożył do jej kapelusza list i rzucił się w przepaść. - Biedna kobieta – rzekła Beatriz. – Na pewno doznała szoku. - O tak – przyznał Rogelio. – W akcie desperacji ona również wspięła się na skałę i chciała rzucić się za nim. Na szczęście, została powstrzymana przez policjantów, którzy w tym czasie byli na służbie. - Przecież to chore – stwierdziła Beatriz. - Chore nie chore, taka jest miłość – odparł Rogelio. – Tak jak w przypadku Roberto Buncha, młodego kaprala armii, i jego żony, Glorii Osorio Rocha. W 1946 roku rzucili się razem w przepaść. Na Skale Samobójców znaleziono potem kurtkę wojskową, czapkę, pasek, damski portfel oraz dwa listy. Jeden z nich został napisany przez Glorię. Zwracała się w nim do osób, które kochała i które w jakiś sposób mogły czuć się winne. Pisała, że... „Nikogo prócz przeznaczenia nie mogę obwiniać o to, co mi się dzieje. Kocham i to miłość zmusza mnie do pożegnania się z tym niewdzięcznym światem.” Roberto Bunch z kolei wyjaśniał, dlaczego zdecydował się na ten krok. „Co innego może zrobić człowiek, przed którym wszystkie drogi się zamykają?” – pisał. Jak się później okazało, małżeństwo ich zostało zawarte w parafii San Miguel de Girardot cztery dni wcześniej. I jedyną przeciwnością losu, z jaką musieliby się zmierzyć, była prawna żona Roberta, doña Concha de Bunch, ich dwójka dzieci oraz trzecie, które dopiero miało się narodzić. I to najprawdopodobniej ta niemożliwa miłość była przyczyną ich samobójstwa. Ciał nigdy nie odnaleziono. Niektórzy dziennikarze snuli teorie, że Robert i Gloria polecieli do Miami, Panamy lub Wenezueli. Albo że uwili sobie miłosne gniazdko na przedmieściach Bogoty. - To, co mi opowiadasz, wydaje się historią nie z tego świata – rzekła Beatriz. - A niby dlaczego? – zapytał Rogelio zdziwiony. – Mało wariatów jest wokół nas? A tak w ogóle, to kto powiedział, że tylko wariaci mają odwagę rzucić się ze skały? Wielu jest ludzi szanowanych, bogatych, wykształconych, którzy z dnia na dzień postanawiają ze sobą skończyć. - Nie wiem, po co mi o tym wszystkim mówisz – odparła Beatriz. - Bez powodu – przyznał Rogelio. – Po prostu chciałem podzielić się z tobą tym, co przeczytałem. Przy tego typu opowieściach czas rzeczywiście minął szybko. Nim się zorientowali, na leżącej pomiędzy nimi tacy nie zostało już nic. Śniadanie było wyborne, a towarzysząca mu rozmowa porywająca. W sam raz na chłodny, deszczowy poranek. Taki, który zapewne każdy spędza rozłożony na łóżku w pokoju, wspominając historie o samobójcach. Beatriz wytarła usta i próbując zmusić Rogelio do zaprzestania dalszych opowieści, zaczęła rozglądać się po pokoju. W pewnym momencie wzrok jej padł na duże, eleganckie lustro zawieszone na przeciwległej ścianie. - Podoba ci się? – zapytał Rogelio. Nieznacznie wzruszyła ramionami. - Ładne – odparła. Tak naprawdę mało obchodziło ją lustro. Lustro i wszystko inne, co znajdowało się w tym pokoju. Skupiając uwagę na jakimkolwiek przedmiocie, pragnęła jedynie powstrzymać Rogelio przed kolejnymi historiami, którymi on sam był najwyraźniej zachwycony. - To w nim pojawia się głowa – powiedział, patrząc na lustro. Beatriz odwróciła się gwałtownie i spojrzała mu prosto w oczy. - Każdej nocy – kontynuował. – Przychodzi i patrzy się na mnie. A ja jak tchórz odwracam się, by przypadkiem nie zobaczyć jej z bliska. - Rogelio – rzekła Beatriz przyciszonym głosem. – Czy wydaje ci się, że ten hotel jest nawiedzony? - Nie – zaprzeczył. – Ja jestem tego pewien. I przystawiając filiżankę do ust, odwrócił głowę w kierunku okna. Tajemniczych miejsc jest na świecie wiele. Odwiedzamy je głównie dlatego, ponieważ wydają się ciekawe, ponieważ setki ludzi odwiedziło je przed nami i ponieważ większość z nas na własnej skórze pragnie się przekonać, czy rzeczywiście są tak wyjątkowe. Jeżeli przy okazji są to miejsca związane z mrożącą krew w żyłach legendą lub, co ciekawsze, są nawiedzone przez duchy, w głębi duszy mamy nadzieję, że może to akurat nam uda się doświadczyć czegoś niezwykłego. Nieziemskiego, magicznego... Każdy zapewne ma na to swoje własne określenie. Innymi słowy, w takich miejscach po prostu musi się coś wydarzyć. Zazwyczaj jedziemy do nich odpowiednio przygotowani. Oglądamy zdjęcia, czytamy komentarze, aż w końcu pełni nadziei ruszamy w drogę, by zobaczyć i usłyszeć to, czego nikt inny przed nami nie doświadczył. Ale co jeśli na takie miejsce natrafimy przypadkowo? I czy w ogóle można natrafić przypadkowo na coś tak teoretycznie niezwykłego? Odpowiedź brzmi: Można. Zdecydowanie można. Szczególnie wtedy, kiedy w takim miejscu nie widać żywej duszy. Kiedy znajduje się w znacznej izolacji, a w przewodnikach turystycznych nie ma o nim słowa. Wtedy rzeczywiście można z wrażenia stracić panowanie nad kierownicą i wylądować w rowie lub, w najlepszym przypadku, zrobić kilka zygzaków i jakimś cudem utrzymać się na właściwym pasie ruchu. Czegoś takiego można doświadczyć na przykład tam. Na Sycylii. A dokładniej na odcinku przecinającym rezerwat Grotta di Santa Nimfa pomiędzy miastami Gibellina Nuova i Salaparuta. Nie spodziewając się natrafić na nic, co choć poniekąd mogłoby wydawać się szczególne, w pewnym momencie naszym oczom ukazuje się to: Na początku zupełnie nie wiadomo, o co chodzi. Takie widoki nie są czymś typowym. Ani w tej, ani w żadnej innej części Sycylii. Im dystans między samochodem a tym „czymś” staje się mniejszy, tym więcej szczegółów dostrzegamy i tym mniej wiemy, z czym mamy do czynienia. Naszym oczom ukazują się potężne bloki z cementu, wysokie mniej więcej na metr sześćdziesiąt, oddzielone od siebie dwu-trzymetrowymi odcinkami również z cementu, a wszystko to pokrywa teren o powierzchni około ośmiu tysięcy metrów kwadratowych. Trochę dziwne, prawda? Co więcej, znajdujemy się na wzniesieniu. Całą strukturę oglądamy z góry, z dołu, z boku i ze środka. A wygląda to tak: I co? I dalej nie wiemy, o co chodzi. Bo co to może być? Fundamenty? Jeżeli tak, to czego? Przypadkowe bloki cementowe zostawione tutaj z bliżej nieokreślonych powodów? Ciężko powiedzieć. Nie pozostaje nam nic innego, jak zaczepić idącego wzdłuż drogi pastuszka i zapytać, co to takiego jest. Każe iść ze sobą. Na szczyt. Więc idziemy. Pomimo że już raz się na nim znaleźliśmy, dopiero teraz dostrzegamy dużą, brązową tablicę, na której jak wół widnieje napis „IL CRETTO”. A pod spodem kolejny napis „di Albero Burri”. Na dole tablicy jest też data. Zobaczcie sami: Tablica nie wyjaśnia jednak wiele. Il cretto znaczy szczelina. Na blokach z cementu szczelin jest od groma. Na wąskich, cementowych odcinkach również. Tylko czy to o tych szczelinach mowa?
I wtedy z pomocą przychodzi pastuszek: - To jedno z trzech miejsc, które ucierpiało podczas trzęsienia ziemi. Tego z `68. Tutaj pękła ziemia i wytworzyła się szczelina, która pochłonęła to, co było w jej zasięgu. A to, co na patrzycie, to miasto Gibellina Vecchia. Miasto? Jakim cudem bloki z cementu można nazwać miastem? Ale i tego dowiadujemy się szybko. Trzęsienie z 1968 roku zniszczyło kompletnie trzy miasta położone w Dolinie Belice: Poggioreale (poprzedni post: Miasto-widmo), Salaparuta i Gibellina Vecchia. A to, na co patrzyliśmy, to nic innego, jak pozostałości właśnie po Gibellina Vecchia. - Miasto zalano cementem – tłumaczył pastuszek. – Po tym, jak usunięto z niego zwłoki i wszystko, co się dało, burmistrz miasta zdecydował się je odbudować dwadzieścia kilometrów dalej. Na miejscu starego kazał z kolei zrobić coś, co przypominałoby wszystkim o tym, co miało miejsce i o ludziach, którzy tu zginęli. Wtedy przybył Alberto Burri, decydując się na zalanie miasta cementem. A miało to dwa cele. Pierwszy i najważniejszy, aby trzęsienie ziemi i straty, jakie spowodowało, nigdy nie zostało zapomniane. I drugi, aby przykryć pozostały na ziemi gruz, którego pozbycie się było wówczas zbyt kosztowne. Zadanie zostało wykonane. Zostało. Trzeba przyznać, że zostało. Pomimo że bardzo niewielu z nas wie o istnieniu czegoś takiego jak Cretto di Burri. Pewnie niejeden raz przejeżdżający w oddali turyści spoglądali na usiane cementowymi blokami wzgórze, zadawali sobie pytanie, co to takiego jest, a potem poprawiali słomkowy kapelusz i myśląc już tylko o słońcu i owocach morza, na wciśniętym gazie pędzili w kierunku pękających w szwach plaż San Vito lo Capo. Co to jest miasto-widmo? Dlaczego nazywa się właśnie tak i czy coś podobnego w ogóle istnieje? Jeżeli poświęcimy chwilę i przeczytamy definicję typowego miasta-widmo, sprawa natychmiast stanie się bardziej klarowna. Definicja mówi, że miasto-widmo zostało opuszczone przez mieszkańców z dowolnego powodu (wojny, katastrofy naturalnej lub z przyczyn ekonomicznych). Określenie to również stosuje się do miast, które zaznały wyraźnego spadku demograficznego i mieszka w nich mała grupa osób. Na pierwszy rzut oka w definicji tej nie ma nic nadzwyczajnego. Co więcej, zawarte w niej określenie widmo wydaje się mocno przesadzone. Co ma bowiem wspólnego miasto zamieszkane przez garstkę ludzi ze słowem widmo? Na świecie podobno istnieje wiele takich miejsc i, według relacji, zdecydowana ich większość ma w sobie coś przerażającego. Możemy w to wierzyć lub nie. Możemy albo obojętnie przejść obok tematu, albo zadawać sobie pytania, na które niełatwo będzie znaleźć odpowiedzi. Bez względu na to, który przypadek jest nam bliższy, przynajmniej raz w życiu typowe miasto-widmo należałoby odwiedzić. 61 kilometrów od Palermo i 67 od Trapani, na wysokości 150 metrów nad poziomem morza rozciąga się miejscowość Poggioreale. Poggio Reale znaczy tyle, co Królewski Dwór, choć w obecnej formie z dworem królewskim ma niewiele wspólnego. Trzęsienie ziemi, które w 1968 roku wstrząsnęło całą Doliną Belice, zostawiło po sobie pamiątkę między innymi w postaci czegoś takiego jak Poggioreale. Miastem tego nazwać nie można, choć w niektórych miejscach nadal bardzo je przypomina. Słowo ruiny jest tu z kolei zbyt mocne. Najtrafniejszym określeniem byłoby chyba pół-miasto lub może właśnie miasto-widmo. Podczas trzęsienia ziemi wielu jego mieszkańców zginęło natychmiast. Ci, którzy przeżyli, do swoich domów nigdy już wrócić nie mogli. Nie mogli, choć ich domy nadal stały na swoim miejscu. W lepszym lub gorszym stanie, ale nadal stały. Ani wtedy, ani później nie zdecydowano się na całkowite zburzenie tego, co z Poggioreale pozostało. Zabrakło środków na zrównanie wszystkiego z ziemią, więc rząd postanowił miasto „zamknąć” i pozostawić je na swoim miejscu. A wygląda to tak, że do miasta-widma prowadzi brama. Duża, metalowa brama, a na niej tablica ogłoszeń z kilkoma przyczepionymi kartkami. Na jednej z kartek możemy doszukać się informacji, że wstęp do miasta jest wzbroniony, jako że w każdej chwili może ono runąć w części lub całości. A oto brama: Pracujący nieopodal mężczyzna z dwunastoma bezpańskimi psami przy boku stwierdził jednak, że boczna brama jest otwarta i że można przez nią wejść do środka. Bardziej ostrożni cofną się, popatrzą na miasto-widmo z bezpiecznej odległości i odejdą. Ci bardziej natrętni wejdą do środka. Po co? Na przykład po to, by zobaczyć to: A jest to pierwsza z wielu ulic miasta-widmo Poggioreale. Ulic strzeżonych przez zniszczone mury domów, w których niegdyś tętniło życie. Budynków, w których mieściła się szkoła, biblioteka, które były miejscem spotkań ludzi młodych i starych. Budynków, przed którymi bawiły się dzieci.
Patrząc na niektóre z nich, chcąc nie chcąc odnosi się wrażenie, że za chwilę ktoś otworzy drzwi, zejdzie po schodach lub wyjrzy przez okno na piętrze. Pomimo że na pierwszy rzut oka Poggioreale to miejsce przepełnione pustką i śmiercią widoczną jak na dłoni, śladów życia znajdujemy w nim bez końca. Okoliczni mieszkańcy doskonale pamiętają wydarzenia sprzed lat, kiedy to ciężarówkami podjeżdżali pod górę, by chwilę później ładować na nie zwłoki znalezione pod gruzami. Odkopywano ciała oraz przedmioty, które należały do umarłych. Świadkowie tych wydarzeń doskonale pamiętają je po dziś dzień. W Poggioreale nadal żyją ich wspomnienia. Dla nich to miasto jest tak samo żywe jak wtedy, kiedy rozkwitało, a mieszkający w nim ludzie razem z nim. Dla osób przybyłych z zewnątrz miasto-widmo wygląda nieco inaczej. Brak jakichkolwiek powiązań sentymentalnych sprawia, że jedyne, co potrafimy dostrzec, to pozostałości po życiu, które było i które nigdy już tutaj nie wróci. W ciągu dnia wywołuje dreszcze, całkowicie pochłania myśli, a potem na długo pozostaje w pamięci. Nocą zapewne też. Dreszczy pewnie jest nieco więcej, a w pamięci pozostaje jeszcze dłużej. Każdy jednak, bez względu na to czy z miastem-widmo był związany, czy też nie, dostrzeże w nim swoje własne widmo. Poczuje coś, co unosi się w powietrzu, usłyszy dźwięk niesłyszalny dla innych uszu, zobaczy cień widoczny tylko dla niego. Nieważne jak silne będą bodźce i jak bardzo on sam będzie wierzył w ich autentyczność, faktem jest to, iż miasto-widmo na zawsze pozostanie jednym wielkim znakiem zapytania. Samo słowo duch, a co za tym idzie również i historie o duchach, wywołują zazwyczaj dwa rodzaje reakcji. U bardziej sceptycznych jest to śmiech, u bardziej bojaźliwych strach. Jednak bez względu na to, do której grupy należymy, wiedzę o duchach mamy raczej znikomą. Wiemy, że coś takiego podobno istnieje, że ukazuje się w nocy i że kiedy już zaszczyci nas swoją obecnością, to albo zamieramy w bezruchu, albo zwiewamy, gdzie pieprz rośnie.
O duchach się słyszy, duchy się widzi, ale przede wszystkim o duchach się mówi. Nikt nie ma wątpliwości co do tego, że historie o duchach, prawdziwe czy też nie, są najlepszą rozrywką w chłodne, zimowe wieczory, a efekt jest tym większy, im mniej czasu pozostaje do północy. Historie o duchach z jednej strony nas śmieszą i fascynują, a z drugiej przerażają i na długi czas przepełniają niepokojem. Jednak bez względu na to, które z powyższych emocji przeważają, dla większości z nas duchy nadal pozostają jednym wielkim znakiem zapytania. Może więc przyszedł czas, aby przyjrzeć się temu bliżej. Czym tak naprawdę jest duch i dlaczego wywołuje w nas takie, a nie inne uczucia? Nawet najmniej zaznajomiona z tematem osoba byłaby w stanie powiedzieć, że duch to ktoś, kto umarł i z jakichś powodów powrócił do świata żywych. Zgadzają się z tym nawet specjaliści, którzy twierdzą, że duchy pojawiają się wówczas, gdy pozostawili po sobie coś niedokończonego. Często przychodzą z tym problemem do ludzi, pragną przekazać konkretną wiadomość oraz prosić, by w ich imieniu doprowadzili tę sprawę do końca. Innym razem po prostu chcą nam coś powiedzieć. Mniej lub bardziej ważnego. Po prostu taką czują potrzebę. Często przybywają również po to, by nas chronić. Przed kimś lub przed czymś. To bez znaczenia. Widzą, co dzieje się w świecie żywych. Widzą, co nam grozi i co w jakiś sposób może nas skrzywdzić. Przychodzą po to, by nas ostrzec, a niejednokrotnie po to, by nas ocalić. Dlaczego jednak pokazują się w takiej, a nie innej formie? Dlaczego do nas nie mówią? A jeśli już to robią, to dlaczego w tak dziwny sposób? I tutaj znowu bardziej zaznajomieni z tematem twierdzą, iż duchy, aby ukazać się w choć minimalny sposób lub wypowiedzieć jedno chociażby słowo, zużywają ogromną ilość energii. Aby więc kontakt z nimi miał jakikolwiek sens, potrzebna jest wiedza i ludzkie wyczucie. Do duchów należy mówić powoli. Zadawać pytania proste, na które mogą odpowiedzieć tak lub nie albo w jakikolwiek inny sposób wyrazić odpowiedź twierdzącą lub przeczącą. Bez względu na to, z jakim duchem mamy do czynienia, powinniśmy pamiętać o tym, że kiedyś był częścią świata żywych. Miał swoją rodzinę, pracę. Tak samo jak my kochał i pragnął być kochany. Dlatego powinniśmy traktować go z szacunkiem i starać się zrozumieć powód, dla którego ukazał się właśnie nam. Zazwyczaj dzieje się tak dlatego, że chce nam przekazać jakąś wiadomość. Kiedy już to zrobi, odchodzi i prawdopodobnie więcej już do nas nie wróci. Powyższe informacje są wnioskami, do jakich dochodzili ludzie, którzy z duchami kontaktują się regularnie. Z naukowego punktu widzenia duchy są jednak czymś zupełnie innym. Są to tak zwane ciała subtelne. Ciała, które żyją nie w niebie, nie w czyśćcu i nie piekle, lecz w miejscu nazywanym czwartym wymiarem. Jest to kolejny wymiar egzystencji, do którego wkracza dusza tuż po tym, jak opuści ciało. Aby jednak mówić o wymiarze czwartym, warto wspomnieć co nieco o wymiarze trzecim, w którym wszyscy żyjemy teraz. Do wymiaru trzeciego wkraczamy pod postacią dziecka wyposażonego w ciało. Ciało w tym przypadku jest niczym innym, jak zwykłą powłoką, potrzebną nam do tego, aby w trzecim wymiarze przetrwać. Przychodząc na świat, jesteśmy przyjmowani przez rodziców. Przez kogoś, kto się nami opiekuje i kto stopniowo wprowadza nas do wymiaru, w którym mamy pozostać przez czas bliżej nieokreślony. Wiadomo jednak, że nasza powłoka prędzej czy później się zużyje. Możemy o nią dbać bardziej lub mniej, ale z czasem nie będzie się nadawać do użytku. Wówczas przychodzi moment, kiedy z wymiaru trzeciego wkraczamy w wymiar czwarty. Ziemska powłoka niszczeje (proces ten nazywamy śmiercią), a my przenosimy się do wymiaru czwartego. Tam otrzymujemy kolejną powłokę, nazywaną ciałem subtelnym. Jest ona lżejsza i będzie nam służyła podczas całego okresu, który w wymiarze czwartym przyjdzie nam spędzić. I tu też możemy być spokojni. Do wymiaru czwartego nie wkroczymy bez pomocy. Tam bowiem też czekają na nas ludzie (a dokładniej inne ciała subtelne), które stopniowo pomogą nam się do niego przystosować. To właśnie dlatego ludzie znajdujący się na skraju śmierci często widzą i słyszą osoby, które z ich życia już odeszły i które podobno znajdują się na końcu tunelu. Nie jest to nic innego, jak początek wejścia do czwartego wymiaru. Ważnym faktem jest to, że trzeci i czwarty wymiar działają tuż obok siebie. Znaczy to tyle, że miliardy ciał subtelnych poruszają się wokół nas i żyją swoim własnym życiem. Zobaczyć je jest trudno, ale nie niemożliwe. Wszystko zależy od predyspozycji i otwartości naszego umysłu. Umysł osób bojących się jest zamknięty na czwarty wymiar. To właśnie dlatego mówi się, że duchy nie przychodzą do tych, którzy się ich boją. Są jednak osoby wyjątkowo otwarte, wręcz szukające kontaktów z czwartym wymiarem. I to one zazwyczaj stają się medium. Dlaczego historie o duchach fascynują nas tak bardzo? Prawdopodobnie dlatego, że relacja między trzecim a czwartym wymiarem jest silniejsza, niż moglibyśmy przypuszczać, a z duchami łączy nas więcej, niż jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. Prędzej czy później każdy z nas stanie się bowiem ciałem subtelnym i będzie przechadzał się nocą po ciemnych zaułkach i cmentarzach :) |