Arabskie społeczności kojarzą się dobrze zazwyczaj wtedy, kiedy znajdują się bardzo daleko. Najlepiej gdzieś na pustyni albo w ciężko dostępnych miastach i miasteczkach Półwyspu Arabskiego. Jeśli natomiast którykolwiek Arab wystawi nogę poza granicę swojego kraju, zaczynają się podejrzenia. Podejrzenia, spekulacje i jeszcze raz podejrzenia. A jeśli przyjdzie mu do głowy osiedlić się w kraju, któremu daleko do Allaha i prawd głoszonych przez proroka Mahometa, zazwyczaj jest to już początek wojny. Wojny niepisanej, nieoficjalnej, ale wojny. Bo czy Muzułmanin i Chrześcijanin mogą żyć obok siebie? W tym samym kraju, w tym samym mieście i na tej samej ulicy? Pewnie mogą. A czy mogą żyć obok siebie w zgodzie? Pewnie też. Czy jednak istnieje takie miejsce na ziemi? Istnieje. A czy łatwo do niego trafić? Łatwo. Przynajmniej dla tych, którzy lubią ciepłe klimaty.
Jednym z ciekawszych miejsc, w których miałam okazję przebywać, jest miasto położone na zachodnim wybrzeżu Sycylii, nazywane Mazara del Vallo. Po raz pierwszy udałam się tam głównie dlatego, iż miasto to nazywane jest miastem stu kościołów. Chciałam osobiście przekonać się, czy te kościoły rzeczywiście istnieją, czy są pełne i czy ludzie dają na tacę. Jak się okazało, większość kościołów z całej tej setki stoi zamkniętych, pozostałe nie są wcale pełne, a do wnętrza tacy niestety nie miałam okazji spojrzeć. Krążąc pomiędzy tymi wszystkimi kościołami, zawędrowałam w końcu do arabskiej dzielnicy nazywanej Kasbah. Słowo to pochodzi z języka hebrajskiego i odnosi się do starego rynku położonego w arabskim mieście. I do takiego właśnie miejsca jakimś cudem zawędrowałam. Sam jego układ był bardzo ciekawy. Wąskie (niezwykle wąskie) uliczki wijące się niczym serpentyna i co jakiś czas prowadzące na dziwnie wyglądające podwórze, były ozdobione w dość nietypowy sposób. Niektóre malowidła (choć malowidłami nie były, ale bardzo je przypominały) przedstawiały obrazy z życia wzięte, inne z kolei były proste, a ich interpretacja niełatwa. Szczególnie wtedy, gdy przedstawiały głowy… Bardzo tajemnicze głowy. Tak tajemnicze, że aby dojść, do kogo taka głowa należała, trzeba było zaczepić przechodzącego obok starca, który w dialekcie sycylijskim (jedynym językiem, jakim się posługiwał) opowiadał historię konkretnego człowieka i jego głowy. Oprócz starców opowiadających o głowach zdobiących ściany dzielnicy Kasbah, można też było natknąć się na zamknięte na cztery spusty domy, w których ukrywali najwięksi bosi sycylijskiej mafii. Miejsce to tak tajemnicze i tak osobliwe zamieszkiwane jest głównie przez Tunezyjczyków, którzy zaczęli napływać do Sycylii w latach 90-tych. W przeciwieństwie do współczesnych trendów, ludziom tym bardzo zależało na tym, aby wtopić się w społeczeństwo sycylijskie i zostać przez nie zaakceptowane. Chcieli pracować, więc pracować im pozwolono. Jako że Włosi byli już zmęczeni ciężką pracą w porcie i wypływaniem na połowy, Tunezyjczycy chętnie przejęli te zadania. Obecnie połowa rybaków zamieszkujących Mazara del Vallo to obywatele pochodzenia arabskiego, którzy w wolnym czasie przebywają na podwórzach Kasbah i malują na ścianach głowy. Fakt ten jednak nie przeszkadza nikomu. Nawet mieszkającym niedaleko rodowitym mieszkańców miasta, którzy swoich arabskich sąsiadów traktują na równi ze sobą i każdego dnia kupują od nich ryby. Proces ten jednak nie był łatwy do przejścia. Jak mówią mieszkańcy Mazara del Vallo: „W tym wypadku pomogła historia”. I pomimo tego, że nie we wszystkich przypadkach historia jest tak samo łaskawa, Miasto Stu Kościołów jest idealnym przykładem na to, że pomimo różnic, jakie nas dzielą, jesteśmy w stanie żyć obok siebie. Tym, którzy jak najszybciej pragną dotrzeć do końca wpisu, przed odejściem polecam jeszcze zdjęcia do obejrzenia. Bo na takie miejsce jak Kasbah warto sobie popatrzeć… Z różnego kąta… Dla tych natomiast, którzy mają trochę więcej cierpliwości, zamieszczam również krótki fragment mojej książki pt. „Diabeł z Camarro” – jest to historia dziennikarki śledczej, która prowadząc jedną ze swoich spraw właśnie w Kasbah, w Mazara del Vallo, przypadkowo natrafia na ukrywającego się tam poszukiwanego na całej wyspie bosa sycylijskiej mafii, nazywanego przez wszystkich Diabłem z Camarro. Denise miała wrażenie, jak gdyby jej powieki były zrobione z ołowiu. Nigdy przedtem nie czuła się tak dziwnie, tak słabo i tak niepewnie. Pomimo zamkniętych oczu wiedziała, że wokół panowała ciemność, a minimalny promień światła dobiegał z jakiegoś bardzo odległego miejsca. Uniosła powieki z wielkim trudem. Nadal czuła dziwny ucisk z tyłu głowy, który sprawiał, że pozostawała w stanie lekkiego otumanienia. Próbowała zrozumieć, jakim cudem straciła przytomność i dlaczego teraz siedziała na krześle z rękami i nogami związanymi grubym, cuchnącym sznurem. Znajdowała się w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Przy zamkniętych okiennicach nie była w stanie dostrzec absolutnie nic, co pomogłoby jej zidentyfikować to miejsce. Jedyny strumień światła dobiegał przez lekko uchylone drzwi znajdujące się tuż za nią. Próbowała przyzwyczaić wzrok do ciemności, aby ustalić, czy nadal przebywała w tym samym domu. Wewnątrz było gorąco i duszno. Zupełnie tak, jak w typowych sycylijskich pokojach o tej porze roku. Chwilę później wykonała gwałtowny ruch rękami, aby sprawdzić, jak mocno zaciśnięto na nich sznur. „Mocno”, przyznała. Zaraz potem uczyniła podobny ruch nogami. Jej kostki zostały związane tak samo ciasno jak nadgarstki. Uwolnienie się z tych węzłów było praktycznie niemożliwe. Na szczęście nie wyczuła w ustach knebla ani niczego innego, co w jakikolwiek sposób utrudniałoby jej mówienie. Oczy również pozostały odkryte. Nie miało to jednak większego znaczenia, ponieważ przy ciemności, jaka panowała w pomieszczeniu, i tak nie była w stanie niczego zobaczyć. Jedynymi narządami zmysłu mogącymi się jeszcze na coś przydać był węch i słuch. Denise zdołała ustalić, iż unoszący się w powietrzu zapach był dokładnie taki sam jak ten, który poczuła zaraz po wejściu do domu. Miała więc minimalny dowód na to, że ciągle znajdowała się w tym samym miejscu. Niepokojący był natomiast fakt braku jakiegokolwiek dźwięku dobiegającego z innych pomieszczeń. Czyżby była sama? Jeżeli tak, to skąd pochodził ten lekki strumień światła? I kto znajdował się w domu, który został wynajęty specjalnie dla niej? Te i wiele innych pytań dręczyło ją niemiłosiernie, jednak nie potrafiła odpowiedzieć na żadne z nich. Co więcej, nie miała nawet siły ani chęci zastanawiać się nad odpowiedziami, gdyż ucisk z tyłu głowy ponownie dawał o sobie znać. Zamknęła oczy i w jednej sekundzie poczuła, jak odpływa gdzieś daleko. Nie wiedziała, jak długo znajdowała się w tym stanie. Pięć minut, dziesięć... Może godzinę. W pewnym momencie gwałtownie otworzyła oczy i zaczęła nasłuchiwać. Dźwięki, jakieś dźwięki... Przy panującej wokół ciemności nie była w stanie dostrzec absolutnie nic. A odgłosy stawały się coraz głośniejsze, jak gdyby stopniowo się do niej przybliżały. „Meu Deus ”, pomyślała przerażona. „Ktoś tutaj idzie.” Dobiegające z zewnątrz odgłosy były faktycznie niczym innym jak zbliżającymi się ludzkimi krokami. Denise przełknęła ślinę i ponownie zamknęła oczy. ”Może to tylko sen”, pomyślała. „Może zaraz się obudzę.” Niestety, domniemany sen i rzeczywistość nadal pozostawały jedną, nierozerwalną całością. Kroki były już blisko, a ich odgłos wypełniał każdy, nawet najbardziej zacieniony kąt pomieszczenia. W pewnym momencie drzwi za plecami Denise otworzyły się, poszerzając znacznie żółty, lekko przytłumiony promień światła. Ktoś stał u progu i czekał. Nie wiadomo na co. Może na ruch... Albo jakikolwiek inny sygnał świadczący o tym, że związana i przytwierdzona do krzesła dziewczyna odzyskała przytomność i że jest w pełni świadoma tego, co działo się wokół. Denise nawet nie drgnęła. Była tak przerażona, że na całym ciele odczuwała tymczasowy paraliż. Miała nadzieję, że za chwilę drzwi pomieszczenia zamkną się, a ten ktoś wyjdzie i zostawi ją w spokoju. Oby znów nastała ciemność. Jak najszybciej. Teraz. Dopóki jej serce jeszcze biło. Dopóki ona sama jest w stanie opanować ten oszalały, paniczny lęk, który zawładnął całym jej umysłem. Ciemność przyniosłaby jej ulgę. Po chwili jednak zdała sobie sprawę, że nawet myśl o Macario nie była w stanie zredukować strachu, jaki ją opętał. Czuła, że robiła się coraz słabsza. Była gotować zemdleć, byle tylko już dłużej nie czekać. Byle tylko nie trwać w tym przeklętym stanie niepewności. Nastąpiło jednak zupełne przeciwieństwo tego, czego sobie życzyła. W pewnym momencie drzwi otworzyły się szerzej, wypełniając światłem nieco większy fragment pomieszczenia. Kątem oka dostrzegła jasną, marmurową posadzkę, kawałek ciemnobeżowej ściany oraz fragment dużej, drewnianej szafy. Nie miała odwagi odwrócić głowy, aby zobaczyć, co znajdowało się za nią. Nie chciała wiedzieć, kto stał za jej plecami i bacznie obserwował nawet najmniejszy ruch. Pozostała w jednej i tej samej pozycji, walcząc ze strachem paraliżującym jej ciało. Nagle poczuła ogromną falę ciepła, która zaczęła wypalać ją od wewnątrz. Zupełnie tak, jak gdyby za chwilę miało wydarzyć się coś strasznego. Postać stojąca za jej plecami poruszyła się i wówczas to Denise wyraźnie poczuła przybliżające się do niej ludzkie ciało. „To koniec”, pomyślała. Miała ochotę krzyczeć i błagać, aby ktoś jej pomógł. Nawet jeżeli miałby to być ten biedny, schorowany człowiek mieszkający naprzeciwko. Ktokolwiek... Oby tylko uwolnił ją z tych sznurów i uchronił przed tym kimś, kto stał za jej plecami. Napięcie stawało się tak ogromne, że Denise odchodziła od zmysłów. Nigdy w życiu nie bała się tak bardzo. Nigdy w życiu nie czuła się tak bezbronna i tak piekielnie przerażona. Tajemnicza postać znów się poruszyła, przechodząc do najbardziej zacienionej części pomieszczenia. W pewnym momencie stanęła tuż naprzeciw krzesła. W powietrzu zaczął unosić się jakiś nowy zapach. Był przyjemny i zdecydowanie różnił się od duszącego odoru grubych, cuchnących sznurów. Miejsce, w którym stała postać, nadal tonęło w ciemności, niemniej jednak wyraźnie było widać kontury męskiej sylwetki. Przy mocno ograniczonym strumieniu światła dobiegającym przez uchylone drzwi, dostrzeżenie jakichkolwiek szczegółów graniczyło z cudem. Denise siedziała nieruchomo i tak samo nieruchomo wpatrywała się w stojącego naprzeciw mężczyznę. Panujące wokół milczenie było nie do zniesienia, jednak im więcej czasu mijało, tym napięcie stawało się coraz mniejsze. „Gdyby chciał mnie zabić, już by to zrobił”, pomyślała. Kolejne sekundy wydawały się być wiecznością. Zupełnie tak, jak gdyby człowiek czekał na koniec świata, który nie nadchodził. Jak gdyby za chwilę miało wydarzyć się coś, co byłoby przekleństwem, ale i wybawieniem jednocześnie. Wizja ta stała się jeszcze bliższa i bardziej rzeczywista w momencie, w którym mężczyzna sięgnął do kieszeni i wyjął z niej jakiś przedmiot. Po chwili słychać było lekki brzęk i wtedy to oczom Denise ukazało się długie, połyskujące w bladym świetle ostrze noża.
0 Komentarze
Jest takie miejsce na ziemi, o którym nie mówi ani nie pisze się zbyt wiele. Miejsce wyjątkowe, tajemnicze, położone z dala praktycznie od wszystkiego. Miejsce, do którego mam szczególne nastawienie emocjonalne i do którego powracam myślami częściej, niż do jakiegokolwiek innego miejsca na ziemi. Chodzi o górę. Górę ogromną. Tak ogromną, że samo spojrzenie na nią z daleka wywołuje w człowieku uczucia o różnym zabarwieniu. Góra, której wielkość jest tak wyraźna, że nie potrzeba słów, aby ją opisać. I nawet jeżeli nie wiąże się z nią żadna legenda i nie mają na niej miejsca żadne zjawiska nietypowe, jest ona górą szczególną. Szczególną pod wieloma względami. Sama jej nazwa – Roraima, ma w sobie coś majestatycznego. I pomimo że niewielu ludzi wie, co to takiego jest Roraima, jej rola na naszej planecie jest ogromna. Położona na terenie Parku Narodowego Canaima, wzbijająca się na wysokość prawie 3 tysięcy metrów n.p.m. i licząca przeszło dwa miliardy lat, jest najstarszą górą na ziemi. A oprócz tego, że jest najstarszą, jest jednocześnie jedną z najbardziej zachwycających formacji geologicznych. A co dokładnie w niej zachwyca? Chociażby sam szczyt. Szczyt, który jest całkowicie płaski i który jako jedyny na ziemi ma aż 31 kilometrów kwadratowych! Jako że jest tak płaski jak stół, woda pochodząca ze spadających codziennie deszczów, nie ma dokąd spłynąć, więc jedyną drogą, jaką może wybrać, jest… w dół! W dół po wysokich, stromych klifach… Nic więc dziwnego, że po wszystkich stronach Roraimy spływają liczne, tymczasowe wodospady, tworzące się podczas ulew, a jeden z nich – Wodospad Aniołów (Angels Fall) jest najwyższym wodospadem na świecie! Widok tego wodospadu z góry jest zjawiskiem samym w sobie… Innym ciekawym faktem dotyczącym Roraimy jest jej położenie. Góra ta bowiem znajduje się na granicy trzech państw: Wenezueli, Gujany i Brazylii. Wejście na szczyt zazwyczaj odbywa się od strony Wenezueli (trwa 5 dni), gdyż podejścia od Gujany i Brazylii są o wiele bardziej skomplikowane. Pierwszą osoba, która zdobyła szczyt Roraimy w 1884 roku był Everrad im Thurm, którego opowieść o tej wyprawie stała się inspiracją dla Arthura Conana Doyle`a do napisania książki pt. „Zaginiony świat”. I w zasadzie nie jest do końca prawdą, że szczyt Roraimy jest całkowicie płaski. Wiecie dlaczego? Ponieważ znajdują się na nim bardzo niebezpieczne… Dziury! Dziury powstałe w wyniku gromadzącej się wewnątrz skały wody deszczowej, znajdujące się na jednej z gór należących do Roraimy, nazywanej Cerro Sarisariñama. Jako że dziury te można sfotografować efektywnie tylko z powietrza, obejrzyjcie je sobie na załączonym poniżej filmie. Będziecie też mieli okazję zobaczyć na nim Wodospad Aniołów i moją ukochaną Roraimę w całej okazałości! Dziś po raz kolejny postanowiłam opublikować krótki (nawet bardzo krótki) fragment mojej książki pt. "Powrót Diabła z Camarro". Z tego fragmentu nie dowiecie się wiele, ale poznacie, kim była i co robiła Lorena Velazquez, zanim wybrała się w kolejną, niebezpieczną podróż, która również i tym razem miała okazać się prawdziwym piekłem...
Burza rozpętała się wczesnym popołudniem. Zegar na pustej ścianie wskazywał szóstą dwadzieścia pięć, a porywisty wiatr niosący obfite opady deszczu nie ustawał ani na chwilę. W pokoju słychać było jedynie świst uderzającego o szyby powietrza oraz dźwięk rozbijających się o parapet kropli. Posępna melodia jesiennej burzy rozbrzmiewała w całej swej okazałości. Na wąskiej, ociekającej wodą Via Quattro Novembre nie widać było żywej duszy. Dzielnica Gardolo tonęła w smutku i kroplach jesiennego deszczu. Foyer della Gioventù położony na samym końcu jednej z bocznych ulic, nie różnił się niczym od innych, stojących tuż obok domów. Był to skromny, dwupiętrowy budynek o dużej ilości okien. Mało kto wiedział, że właśnie tutaj mieszkało trzydziestu afrykańskich imigrantów, którzy dzięki stypendiom naukowym przyznawanym corocznie przez włoski rząd, mogli rozpocząć studia w europejskim kraju. Oprócz obywateli Republiki Kongo, Etiopii oraz Wybrzeża Kości Słoniowej, grono hostelu zasilał mongolski chemik Undrakh oraz kolumbijska pasjonatka historii sztuki Lorena Velázquez. Ci ostatni zdecydowali się na takie, a nie inne zakwaterowanie z kilku prostych powodów. Po pierwsze, dzielnica Gardolo miała doskonałe połączenie komunikacyjne z samym centrum Trydentu. Po drugie, okolica pełna była cudzoziemców pochodzących z najbardziej odległych części świata, dzięki czemu nie czuli się zupełnie wyobcowani. Co więcej, Foyer della Gioventù oferował przyzwoite warunki po bardzo przystępnej cenie. W związku z tym, bez chwili wahania postanowili wynająć dwuosobowy pokój z przynależną do niego łazienką i niewielkim aneksem kuchennym. Ostatnie dwa lata swojego życia Lorena Velázquez spędziła w niespokojnym, przeludnionym i wiecznie zakorkowanym Bangkoku. Przez jakiś czas pracowała jako przewodnik w Muzeum Kamieni Rzadkich w prowincji Pathum Thani. To właśnie tam poznała młodego, ambitnego chemika, który przybył do Tajlandii w celach naukowych. Przypadkowe spotkanie bardzo szybko przerodziło się w zażyłą znajomość, a ta z kolei w płomienny romans. Żadne z nich nie przypuszczało, iż związek ten przetrwa tak długo. Inne spojrzenie na świat oraz niezbiegające się w żadnym punkcie plany na przyszłość nie mogły stanowić fundamentu do stworzenia czegoś bardziej stabilnego. Seks jednak zrobił swoje i ku zaskoczeniu obojga, kwitnące życie erotyczne było wystarczającym powodem do tego, aby spakować walizki i razem szukać szczęścia gdzie indziej. Tym oto sposobem dwudziestego czwartego października o piątej po południu wylądowali na lotnisku w Weronie. - Byłaś tu kiedyś? – zapytał Undrakh, wsiadając do taksówki. - Tak – rzekła Lorena. - To dziwne – stwierdził. – Nigdy o tym nie mówiłaś. Dla niej jednak nie było w tym nic dziwnego. Rzadko kiedy ze sobą rozmawiali. Jeżeli akurat nie uprawiali seksu, każde z nich zajmowało się własnymi sprawami. Wiedzieli o sobie niewiele i może właśnie dlatego ich namiętność płonęła równie intensywnie, co pierwszego dnia. - Jedźmy już – nalegała. Samochód ruszył z miejsca. Taksówkarz dyskretnie spojrzał w lusterko, instynktownie kierując wzrok na ponętne usta siedzącej z tyłu pasażerki. Dzisiaj opowiem wam pewną historię. Historię, która przydarzyła mi się kilka lat temu podczas jednego z moich licznych wyjazdów, ale którą pamiętam tak, jakby wydarzyła się wczoraj. I jest to w sumie pierwszy raz, kiedy opowiem o czymś, czego doświadczyłam na własnej skórze w jednym, konkretnym miejscu i w konkretnych okolicznościach. Do tej pory opisywałam miejsca. Miejsca i historie związane z ludźmi, zwierzętami, pomnikami, przedmiotami i innymi cudami, w które zdecydowana większość wierzy, a pozostała udaje, że nie wierzy. Tym razem będzie inaczej. A przynajmniej dołożę wszelkich starań do tego, aby inaczej rzeczywiście było. I jest to również ukłon w kierunku Dyla Sowizdrzała (rzadko kiedy się kłaniam, szczególnie sowizdrzałom), który całkiem niedawno publicznie ogłosił, że jest moim wiernym fanem (tego typu wyznania sprawiają, że natychmiast przypomina mi się „Misery” Stephena Kinga i wtedy jest mi już mniej do śmiechu), ale jednocześnie zarzucił, że zbyt mało piszę o sobie. Dlatego teraz, czy tego chce czy nie, spełnię jego życzenie. Czy będzie tego żałował? Pewnie tak J Na jego szczęście, jest to tylko poznanie powierzchowne.
A teraz przejdźmy do historii. Do historii, która będzie miała bardzo słabe zakończenie. Tak słabe, że mój wierny fan Sowizdrzał zdeklasuje się z własnej woli i z miejsca pierwszego spadnie na co najmniej przedostatnie (to oczywiście najbardziej optymistyczna wersja). W najgorszym wypadku pozostanie na miejscu pierwszym, ale wtedy będzie miał już jazdę na całego i będzie musiał wysłuchiwać kolejnych historii, których jest tak dużo, że nie wiem, od której zacznę, a już tym bardziej nie wiem, na której skończę. Historia przygotowana na dzisiaj wydarzyła się w Norwegii. W małym, cichym miasteczku, do którego dojazd z najbliższego lotniska jest tak skomplikowany, że nie podaje go nawet Google. Na polecenie „podaj trasę”, otrzymacie odpowiedź „niedostępna”. Ja na szczęście jakimś cudem trafiłam do miejsca przeznaczenia, na dodatek w samym środku zimy. Mieszkałam w dużym, czerwonym domu (poniżej załączam zdjęcie), w którym codziennie rano byłam budzona przez pług rzeźbiący drogi pomiędzy domami (zdjęcie pługu również załączam). Życie w miasteczku płynęło powoli i spokojnie. Aż pewnego wieczoru (jednego z tych długich, zimowych wieczorów) w domu miało miejsce ważne wydarzenie. Urządzono przyjęcie. Przyjęcie, w którym uczestniczyło zaledwie dziewięć osób (zupełnie jak w książkach Agathy Christie). Jedną z nich był Norweg z wyraźnie zaokrąglonym brzuchem, łysiejącą głową i nieustannie pogłębiającym się płaskostopiem (to ostatnie wyszło podczas rozmowy, aż tak dobrym obserwatorem nie jestem). Siedział nieruchomo na kanapie i patrząc przez duże, okrągłe okulary tylko od czasu do czasu przekręcał głowę. A przekręcał ją głównie wtedy, kiedy zadawał mi jakieś pytanie lub kiedy akurat odpowiadał na moje. - Mam płaskostopie – wyznał niespodziewanie. – Ciężki przypadek. Każdego roku jest coraz gorzej. Nie powiedziałam ani słowa. Płaskostopie nie było moją mocną stroną i nie jest nią również obecnie. - Oprócz tego mam depresję – kontynuował. – Zażywam leki. Na lekach też się nie znałam. Gdybym przynajmniej przeczytała wcześniej skład jakiejkolwiek z nich, rozmowa niewątpliwie byłaby bardziej ekscytująca. - A ty? – zapytał. – Masz jakieś problemy? Prawdę mówiąc, moim największym problemem tamtego wieczoru był fakt, że żyłam w ciemnościach. Rano było ciemno, po południu szaro, wieczorem ciemno, a w nocy jeszcze ciemniej. Nie mogłam myśleć. Jednym z powodów, dla których poleciałam do Norwegii było znalezienie pomysłu do kolejnej książki. - Książki? – zapytał tak samo beznamiętnym głosem jak wtedy, gdy opowiadał o płaskostopiu. –Norwegowie piszą kryminały – stwierdził. – Ty też możesz. Nie przerywałam. W takich momentach nigdy się nie przerywa. - Możesz napisać coś o naszym miasteczku. I o śniegu. Mamy tutaj dużo śniegu. Wymyślisz jakieś morderstwo i masz kryminał. Będzie dobry. A tytuł może być „Krew na śniegu” – powiedział zadowolony z siebie, ale wywnioskowałam to jedynie na podstawie kącika ust, który nieznacznie przesunął się w górę. – Od jutra zaczynamy szukać śniegu – dodał. Tam, gdzie mieszkaliśmy, śniegu nie brakowało. Brakowało natomiast krwi. - Spokojnie – zapewniał. – Krew też znajdziemy. Szukaliśmy jej wszędzie. W miasteczku, w górach, przed domem, za domem, na drodze… (koniecznie obejrzyjcie zdjęcia!) I nic. Ani jednej kropli. Prawdopodobnie jedynym widocznym rezultatem wędrówek w poszukiwaniu krwi było kilka zrobionych przeze mnie zdjęć i odciśnięte na śniegu ślady płaskich stóp. Książka do tej pory nie powstała. Jeśli jednak kiedykolwiek wpadnie w wasze ręce kryminał pt. „Krew na śniegu”, przypomnijcie sobie Norwega o zaokrąglonym brzuchu i łysiejącej głowie oraz fakt, że bez względu na miejsce, w którym się znajdujemy, największą inspiracją są mieszkający tam ludzie. Szczególnie ci z płaskostopiem. |